Naręcza dymnych goździków w sam raz na Zaduszki – Yves Saint Laurent „Opium 2009”


Zapach ten to jedno z najbardziej wyrazistych kadzideł w damskich perfumach popularnych, okraszone w dodatku charakterystyczną, woskową nutą. Mimo obecności wśród składników mirry i wanilii niewiele jest w tych perfumach słodyczy, zwłaszcza na początku. W zasadzie wyczuwalny jest głównie dym i wosk z solidnym dodatkiem paczuli i  goździka.Topiąca się stearyna i łopoczący wśród listopadowego półmroku okopcony płomień to właśnie obraz, który maluje dla nas „Opium 2009”.
To właśnie goździk jest w tej kompozycji najbardziej prominentną kwiatową nutą, jego sucha wytrawność przyćmiewa ledwie tlący się gdzieś w tle wątły jaśmin i konwalię.
Mimo, że często natykam się na takie porównania, nie dostrzegam w Opium, poza tym, że należą do tej samej kategorii zapachowej,  znaczącego podobieństwa do „Youth Dew” Estee Lauder. Youth Dew  migocze od przypraw i balsamów, jest głośniejsze, bardziej intensywne, kontrowersyjne, przysypane pudrem, ziemią i popiołem, w „Opium 2009” zaś korzenne składniki zostały pracowicie zalane kadzidlanym woskiem.
„Opium 2009” nie jest bynajmniej zapachem vintage, mimo, że zastosowano stylizację, mającą taki efekt wywoływać i zachowano sporo cech oryginalnej wersji z 1977 roku. Perfumy te odpowiednie będą dla tych, którzy nie mają odwagi sięgnąć po orientalno-przyprawowe klasyki z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ; „Opium 2009” to wersja bardziej nowoczesna i oswojona, a przy tym nie pozbawiona swoistego retro klimatu.

Nuty: mirra, goździk, opoponaks, bursztyn, paczula, wanilia, jaśmin, mandarynka, bergamotka, konwalia.

Żywiczny smutek grudniowych nocy – Jovoy „La Liturgie des Heures”

Jovoy „La Liturgie des Heures”

„Liturgia Godzin” zaczyna się żywicą. Wybrzmiewa ona bardzo naturalnie, pulsującym żywym sokiem wypływającym z naciętej kory iglastego drzewa. W tą świeżą, niemal zieloną żywiczność nieuchronnie wnika jednak lekko zatęchły mrok, który zwykł wypełniać drewniane wnętrza starych kościołów. Lepka bursztynowość żywicy przenika się teraz z zapachem przesiąkniętych kadzidłem, zapomnianych w rozsychającej się drewnianej szafie na plebanii szat liturgicznych.

Kadzidło, obok cyprysowej iglastej, nuty jest głównym elementem tej kompozycji. Nie jest ono jednak zimne, kamienne  jak te znane chociażby z „Avignon” marki Comme des Garcons czy „Oliban” Nou. Wręcz przeciwnie, jest rozgrzewające i suche aromatyczną suchością starego drzewa ze słodkawą szczyptą mirry, a jednocześnie noszące w sobie melancholijny, żeby nie powiedzieć smutny ładunek emocjonalny.

„La Liturgie des Heures” to zapach przeszłości. Jakaś grudniowa noc, gdzie wiatr ciska ostatnią garścią obumarłych liści, jakaś bezksiężycowa ciemność z dogorywającym ogniskiem, którego kres odbiera nadzieję. Smutek starych kościelnych ław. Opuszczona stulecia temu wieś, zapadające się w otchłanie szarej mgły przegniłe strzechy. Zwycięski pochód pokrzyw i bylic pożerający wszystko na swojej drodze, a potem czerniejących i pochylających się starczo pod naporem późnojesiennych wiatrów.

Nuty: kadzidło, cyprys, olibanum, mirra, francuskie labdanum, nuty zielone, piżmo.

Welcome to my nightmare – „Funeral home” Demeter

Demeter „Funeral home”

Nie da się ukryć, że już sama nazwa produktu firmy Demeter, „dom pogrzebowy” kusi by się z nimi zapoznać, chociażby jako z perfumiarskim kuriozum.

Spodziewałam się po tym zapachu posępnego gotyku, ale w formie raczej niedosłownej, z nutą romantycznego piękna jaką może nieść  śmierć młodych i pięknych ; czegoś w rodzaju „Ofelii” Johna Everetta Millais czy wiktoriańskich „park cemeteries”.  Natychmiast po aplikacji pojawił się natomiast zapach rozkładu i śmierci, zbutwiałych ubrań, które po pogrzebie krewni wyrzucają z szaf zmarłej staruszki, gnijącego w ziemi drewna trumny, ekshumacji, gdzie wyciągane z ziemi ciała wyglądają, cytując Mirona Białoszewskiego, „jak kotlety obtoczone w bułce”. To nie jest romantyczny pogrzeb młodej damy przy świetle księżyca, jak z dziwiętnastowiecznych obrazów, tylko śmierć całkowicie materialna i cielesna, gnicie ciała, złowrogość przemijania czekająca za każdym rogiem. To pokryte rdzą i kurzem wnętrza z japońskich gier, survival horrorów typu Silent Hill czy Forbidden Siren, pełne starych fotografii ludzi, którzy dawno umarli i rozpadających się sprzętów. Zapach uwiądu i zapomnienia łączy się w tych perfumach z wonią sterylnej chemii, która to właśnie kojarzy się z procedurami domów pogrzebowych, takimi jak konserwowanie czy balsamowanie zwłok.

Wydźwięk „Funeral Home” jest o tyle zaskakujący, że żadna z nut zapachowych, no może oprócz tradycyjnie kojarzącej się z cmentarzem chryzantemy, nie wskazywała na taki efekt. Mieszanka kwiatów (lilia, goździk, mieczyk), trawy i drewna mahoniowego nieoczekiwanie stworzyła odpychające wręcz wrażenie.

Przyznam, że testowanie „Funeral Home” było traumą jakich mało. Perfumy po prostu wżarły się w nadgarstek i nie chciały odejść, mimo wielokrotnego szorowania wodą i mydłem. Powoli zaczęłam obawiać się już, że zostaną ze mną na zawsze, niczym jakiś demon z horroru 😉 Szczęśliwie, zapach ten, najbardziej straszliwy na początku, po kilkudziesięciu minutach koszmarnego „memento mori” kiedy po prostu dusi swoimi trującymi trupimi wyziewami, przeobraża się w woń plastikowych nagrobnych kwiatów, co jest już nieco łatwiejsze do zniesienia.

Nutylilia, goździk, chryzantema, trawa, mieczyk, mahoń, nuty orientalne.