Moonlight shadow, czyli „Soir de lune” Sisley



Sisley „Soir de lune”


Nutymiód, mech dębowy, róża majowa, paczula, kolendra, olej pieprzowy, mimoza, gałka muszkatołowa, piżmo, drzewo sandałowe, irys, bergamotka, konwalia, jaśmin, cytryna, brzoskwinia, mandarynka. 


Zapach wydany w 2006 roku. Przyznam, że przeczytawszy pełne zachwytów recenzje jakiż to on jest oryginalny i nietuzinkowy, pokładałam w nim wielkie nadzieje. Dodatkowo wzmacniał owe nadzieje uroczy flakon, pełen chłodnej, księżycowej poetyczności.

Niestety, okazał się być nie dla mnie. Mimo, że doceniam jego inność, chłodno-metaliczny urok, dopracowanie, to jednak nie porwał. Brakuje mu jakiejś charyzmatycznej nuty, jest interesujący, ale nie wystarczająco.

Na mojej skórze początkowo dominują metaliczne nuty, dość nieprzyjemnie się kojarzące z posmakiem i zapachem krwi. Potem woń przeobraża się w ziemistą mszystość i to właśnie mech dębowy gra pierwsze skrzypce, zupełnie nie czuję natomiast wymienianego w wielu recenzjach miodu.

Myślę, że spodoba się miłośniczkom wytrawnych, drzewnych zapachów jako, że jest gorzkawy i zupełnie niekokieteryjny. Jego trwałości również nic nie można zarzucić.

Zdziwiło mnie, że wiele osób na forach perfumiarskich określało go jako ciepły i otulający – dla mnie jednoznacznie przywodzi na myśl księżycowy chłód i zimną wodę jeziora migoczącą w jego blasku w spokojną, bezwietrzną noc. Coś jak w wierszu Staffa „Wieczór” :

Wieczór swe nieme usta kładzie mi na czele

Pocałunkiem ukojnym łagodnej oliwy.

Daleki mi jest smutek, obce mi wesele,

Nie czuje się szczęśliwy ani nieszczęśliwy.

I właśnie taki jest „Soir de lune” – nieokreślony, trudny do zdefiniowania, mimo, że nie nijaki, a zdecydowanie interesujący to jednak nie porywa.