Gotycko – alchemiczny bagiennik – Salvador Dali Pour Homme

 

Bardzo ciekawa byłam tego zapachu, zwłaszcza po przeczytaniu recenzji gdzie padały określenia takie jak „trauma”, „zasikana piwnica”, „nagrobek”, „dymiący konar”, „oślizgły grób” itp. 

No i cóż…nie taki diabeł straszny jak go malują, chociaż niewinne nuty zdecydowanie nie oddają tego co dostaniemy po odchyleniu korka. 
    Salvador Dali Pour Homme to perfumy o zdecydowanie ciemnym kolorycie, a nawet czarne jak gramofonowa płyta ; bardzo ciekawe jeśli ktoś lubuje się w różnych odcieniach mroku, a najlepsze ich określenie to ziołowo-ziemiste. Uderzający, ciut nawet pachnący kurhanem i uroczyskiem jest początek – coś jak musująca gorzkawa nalewka uwarzona na spirytusie, ukradkiem, pod ciemnym płaszczem nocy. Na podstawie wysyconego apteczną nutą zapachu obstawiałabym jednak, że ciecz ta używana jest raczej do smarowania skóry po ukąszeniu strzygi czy dziwożony niż w celu konsumpcyjnym 😉  
Przez cały czas trwania tej woni obecna jest gra suszonych ziół, świeżo wyciągnięte z ziemi korzenie oraz dużo dębowego mchu. Najbardziej przypomina to kombinację gliniastej ziemi, paproć, szałwię i coś słodkawego – jakąś wyrosłą przy wiejskiej kapliczce kępkę konwalii. 
    Mimo 1987 roku wydania, nie jest to według mnie zapach jakiś specjalnie retro i z pewnością może się spodobać wielbicielom nietypowych woni skręcających w stronę niszy. Teoretycznie męski, ale mogę sobie bez większego problemu wyobrazić noszącą go kobietę. Na jednej z grup perfumowych ktoś wspomniał, że panie pachnące Salvadorem spotykał wyłącznie na Castle Party, ale myślę, że większość wielbicielek odważnej, ciemniejszej perfumowej stylistyki bez problemu ozdobiłaby tym zapachem swoje nadgarstki. 
 
 
Nuty: mech dębowy, paczula, szałwia muszkatołowa, anyż, drzewo sandałowe, wetyweria, estragon, bazylia, lawenda, bergamotka, mandarynka, cedr, wanilia, jaśmin, heliotrop, konwalia, cytryna, bursztyn. 
 

Katakumbowa ziemistość -Agent Provocateur „L`Agent”

Agent Provocateur „L`Agent”

 

Zaskakujące, że perfumy, które tworzy firma Agent Provocateur, zajmująca się głównie kokieteryjną bielizną balansują zwykle na granicy niszowości, a nawet czasem, jak w przypadku recenzowanych teraz perfum, tę granicę przekraczają.

L`Agent to perfumy, które odbieram jako bardzo posępne, a wręcz roztaczające złowrogą aurę. Jest tu cień i wilgoć, ziemne ściany i chłodna gładkość kamiennego pomnika.

Kompozycja ta to ekscentryczna elegancja ujęta w cmentarnej odsłonie, wytworność wiktoriańskiej wdowy w czarnej krynolinie i z naszyjnikiem z włosów zmarłego na szyi.

L`Agent nie ma w sobie dosłowności Funeral Home Demeter, śmierć jest tu ujęta w symbol, czająca się pod podłogą wypełnionego zapachem kadzidła kościoła, grobem wielmożów pochowanych w marmurowym sarkofagu pod świątynną posadzką.

Jeśli chodzi o nuty, to wyczuwa się głównie kadzidło, paczulę, bursztyn i labdanum, które zestawione razem tworzą często w perfumach specyficzny piwniczny nastrój, jak chociażby ma to miejsce w niszowym „Psychedelique” marki Jovoy. W otwarciu L`Agenta jest również sporo pieprzu. Początkowo zapach jest ostry i wytrawny, później pojawia się gdzieś w tle słodkawa mirrowo – bursztynowa nuta – posępna balsamiczność podziemi.

L`Agent to jedne z perfum , które wśród dotychczas przeze mnie poznanych, najbardziej zasługują na miano gotyckich.

Nuty: kadzidło, mirra, paczula, bursztyn, drzewo sandałowe, piżmo, różowy pieprz, francuskie labdanum, ylang-ylang, róża majowa, geranium, dzięgiel, tuberoza, jaśmin, drzewo różane, piołun, osmantus.

 

Nie taki diabeł straszny…Korzenny miód i wykopana w ziemi jama – Laurent Mazzone Parfums „Malefic Tattoo”

Laurent Mazzone Parfums „Malefic Tattoo”

O dziwaczności i trudności „Malefic Tattoo” krążą na perfumowych grupach czarne legendy. Już zresztą sama nazwa, którą tłumaczyć można jako „prowadzący do zguby tatuaż” sugeruje zapach złowrogi i o posępnym wydźwięku.

Tymczasem, podczas gdy zestawiony z perfumami mainstreamowymi, „Malefic Tattoo” rzeczywiście mógłby szokować, pośród niszy konwencja w której jest utrzymany jest wcale nierzadka. Owszem, kolorystyka emocjonalna tych perfum jest zdecydowanie ciemna, ale agarowo-kadzidlany mrok rozpraszają miodowe wręcz akordy bursztynu, miękki kaszmeran i esencjonalny cynamon. Pieprz i szafran wzniecają iskry, jest korzennie i balsamicznie, mimo, że pod pod powierzchnią tych ciepłych nut snuje się niepokojąca ziemista woń świeżo wykopanego grobu.

Nuty: agar (oud), szafran, styraks, labdanum, bursztyn, kadzidło, pieprz, drzewo kaszmirowe, paczula, cynamon, piżmo, drzewo sandałowe.

Żywiczny smutek grudniowych nocy – Jovoy „La Liturgie des Heures”

Jovoy „La Liturgie des Heures”

„Liturgia Godzin” zaczyna się żywicą. Wybrzmiewa ona bardzo naturalnie, pulsującym żywym sokiem wypływającym z naciętej kory iglastego drzewa. W tą świeżą, niemal zieloną żywiczność nieuchronnie wnika jednak lekko zatęchły mrok, który zwykł wypełniać drewniane wnętrza starych kościołów. Lepka bursztynowość żywicy przenika się teraz z zapachem przesiąkniętych kadzidłem, zapomnianych w rozsychającej się drewnianej szafie na plebanii szat liturgicznych.

Kadzidło, obok cyprysowej iglastej, nuty jest głównym elementem tej kompozycji. Nie jest ono jednak zimne, kamienne  jak te znane chociażby z „Avignon” marki Comme des Garcons czy „Oliban” Nou. Wręcz przeciwnie, jest rozgrzewające i suche aromatyczną suchością starego drzewa ze słodkawą szczyptą mirry, a jednocześnie noszące w sobie melancholijny, żeby nie powiedzieć smutny ładunek emocjonalny.

„La Liturgie des Heures” to zapach przeszłości. Jakaś grudniowa noc, gdzie wiatr ciska ostatnią garścią obumarłych liści, jakaś bezksiężycowa ciemność z dogorywającym ogniskiem, którego kres odbiera nadzieję. Smutek starych kościelnych ław. Opuszczona stulecia temu wieś, zapadające się w otchłanie szarej mgły przegniłe strzechy. Zwycięski pochód pokrzyw i bylic pożerający wszystko na swojej drodze, a potem czerniejących i pochylających się starczo pod naporem późnojesiennych wiatrów.

Nuty: kadzidło, cyprys, olibanum, mirra, francuskie labdanum, nuty zielone, piżmo.

Demon okiełznany – Givenchy „Ange ou Demon”

Givenchy „Ange ou Demon” 

Nazwa „anioł lub demon” sugeruje dwoistość natury tych perfum, a design i kolorystyka utrzymanego w przejrzysto grafitowej barwie flakonu przekonuje, że bliżej im do diabelskości.

Spodziewawszy się w związku z powyższym czegoś groźnego i drapieżnego, początek mnie rozczarował, bo okazał się być głównie waniliową słodyczą.

Dopiero po jakiejś półgodzinie noszenia tych perfum, gdzieś w tle zamajaczyły także ziemiste, bardziej posępne nuty jak wybrzmiewające w powietrzu ponurą melodią chorały gregoriańskie. 

„Ange ou Demon ” kojarzy się z ciemnymi jesienno-zimowymi nocami, kiedy „kołyszą się w gałęziach grudnie i listopady” , jak pisał w swoim wierszu Broniewski.

Jest też w tle drzewno-butwiejący akord,  coś jakby wnętrza starego drewnianego kościoła w pochmurny dzień i dużo woskowego zapachu dopalających się świec.

Demon z nazwy tych perfum to raczej „demony” w sensie psychologicznym, czyli nie nadprzyrodzone, groźne istoty, ale gnębiące, depresyjne myśli, bo zapach ma w sobie niewątpliwy smutek. 

Jednak w tych przepastnych ciemnościach pojawia się promyk nadziei; wśród zimnej nocy błyska gdzieś światełko bezpieczeństwa i schronienia w postaci ciepłych korzennych akordów, a melancholijność perfum została złagodzona kremową łagodnością wanilii i lilii oraz soczystą nutą mandarynki. 

Mimo, że wraz z upływem czasu ich słodycz  mocno się tonuje, „Ange ou Demon” mogą być odbierane jako perfumy męczące i ciężkie. Eleganckie, poważne, zrównoważone, dojrzałe i nieco depresyjne , ale z pewnością ciekawe i warte zapamiętania.

Nuty: wanilia, szafran, lilia, fasolka tonka, tymianek, ylang-ylang, orchidea, brazylijskie drzewo różane, mech dębowy, mandarynka.

Welcome to my nightmare – „Funeral home” Demeter

Demeter „Funeral home”

Nie da się ukryć, że już sama nazwa produktu firmy Demeter, „dom pogrzebowy” kusi by się z nimi zapoznać, chociażby jako z perfumiarskim kuriozum.

Spodziewałam się po tym zapachu posępnego gotyku, ale w formie raczej niedosłownej, z nutą romantycznego piękna jaką może nieść  śmierć młodych i pięknych ; czegoś w rodzaju „Ofelii” Johna Everetta Millais czy wiktoriańskich „park cemeteries”.  Natychmiast po aplikacji pojawił się natomiast zapach rozkładu i śmierci, zbutwiałych ubrań, które po pogrzebie krewni wyrzucają z szaf zmarłej staruszki, gnijącego w ziemi drewna trumny, ekshumacji, gdzie wyciągane z ziemi ciała wyglądają, cytując Mirona Białoszewskiego, „jak kotlety obtoczone w bułce”. To nie jest romantyczny pogrzeb młodej damy przy świetle księżyca, jak z dziwiętnastowiecznych obrazów, tylko śmierć całkowicie materialna i cielesna, gnicie ciała, złowrogość przemijania czekająca za każdym rogiem. To pokryte rdzą i kurzem wnętrza z japońskich gier, survival horrorów typu Silent Hill czy Forbidden Siren, pełne starych fotografii ludzi, którzy dawno umarli i rozpadających się sprzętów. Zapach uwiądu i zapomnienia łączy się w tych perfumach z wonią sterylnej chemii, która to właśnie kojarzy się z procedurami domów pogrzebowych, takimi jak konserwowanie czy balsamowanie zwłok.

Wydźwięk „Funeral Home” jest o tyle zaskakujący, że żadna z nut zapachowych, no może oprócz tradycyjnie kojarzącej się z cmentarzem chryzantemy, nie wskazywała na taki efekt. Mieszanka kwiatów (lilia, goździk, mieczyk), trawy i drewna mahoniowego nieoczekiwanie stworzyła odpychające wręcz wrażenie.

Przyznam, że testowanie „Funeral Home” było traumą jakich mało. Perfumy po prostu wżarły się w nadgarstek i nie chciały odejść, mimo wielokrotnego szorowania wodą i mydłem. Powoli zaczęłam obawiać się już, że zostaną ze mną na zawsze, niczym jakiś demon z horroru 😉 Szczęśliwie, zapach ten, najbardziej straszliwy na początku, po kilkudziesięciu minutach koszmarnego „memento mori” kiedy po prostu dusi swoimi trującymi trupimi wyziewami, przeobraża się w woń plastikowych nagrobnych kwiatów, co jest już nieco łatwiejsze do zniesienia.

Nutylilia, goździk, chryzantema, trawa, mieczyk, mahoń, nuty orientalne.