Księżycowo zimna paczula przefiltrowana przez przejrzysty płatek irysa. Nowoczesny szypr, raczej wytrawny, tylko leciutko osłodzony kryształkami cukru; zapach chłodny i ciepły jednocześnie – miszmasz lodowej paczuli i ciepłego zamszu. Jest w tych perfumach coś tajemniczego i dalekiego i mogę sobie łatwo wyobrazić dlaczego nazwa nawiązuje do lunarnego światła. Nie będzie to jednak obfita krągłość księżyca w pełni, są na to zbyt subtelne, a blada smużka nowiu. Nad nowoczesną, prawie minimalistyczną kompozycją unosi się również pewien gotycki cień.
„Moonlight Patchouli” to zapach elegancki, naszkicowany prostymi, pełnymi treści i magii liniami. Tytułowa paczula tutaj jest krystalicznie czysta, strzelista jak sopranowy śpiew, szlachetna, pozbawiona całkowicie częstych dla tej nuty ziemistych, piwnicznych konotacji. Zaostrzona czymś co brzmi jak biały, drobno zmielony pieprz i jednocześnie miękko otulona zamszową skórką. Ma w sobie pewien apteczny zaśpiew obecnym także w kultowych Perles de Lalique, tutaj jednak jest on o wiele delikatniejszy, ledwo uchwytny. W Moonlight Patchouli wypada od Pereł łagodniej, jawi się jako bardziej strawne dla przeciętnego nosa, pozbawione charakterystycznego kamforowego akordu, który w Perles de Lalique rozdaje karty.