Lalique „Perles de Lalique”
Dziwny to zapach, ale w tym przypadku określenie to nie będzie stwierdzeniem oryginalności, a raczej niskiej wartości użytkowej.
W licznych recenzjach zetknęłam się z opisami tajemniczości, zmienności i posępnym uroku tej woni, niestety, czy to na skutek właściwości mojej skóry, receptorów węchowych czy innego rodzaju wyobraźni, niczego z powyższych nie udało mi się w perfumach Lalique odnaleźć.
Bezsprzecznie dominuje tu zapach kamfory, czyli olejku z drewna cynamonowca kamforowego, posłodzonej cukrem z lekkim dodatkiem geranium, ponadto dużo nieidentyfikowalnych nut. Zarówno od kanciastego flakonu z matowego szkła, jak i jego zawartości czuć chłodem. Jest to zimno sterylnych sal operacyjnych, a zapach w otwarciu zdecydowanie kojarzy się z aptecznym syropem z balsamicznych pędów sosny. Na chwilę przemyka również odrobina pieprzowej paczuli, która zaraz znika wchłonięta przez medyczną lodowość kamfory.
Zapach ten nie jest ani przyjemny ani specjalnie nieprzyjemny, choć jednocześnie trudno określić go też jako neutralny. Wymienionej w składzie róży nie czuję wcale, chyba, że to ta nieokreślona tępa słodkość, coś jak rozpuszczony w wodzie cukier ze szczyptą pieprzu.
Mimo częstych określeń „Perles de Lalique” jako kameleona wśród perfum, na mnie jest dość linearny. Od początku do końca niepodzielnie dominuje kamfora, która w hinduizmie wraz z rtęcią i substancjami płciowymi była składnikiem mieszanki, z której wytwarzano pigułkę alchemiczną powodującą przemianę ciała fizycznego w ciało dewaiczne, czyli niebiańskie. W „Perles de Lalique” niestety takiej magii nie odnajduję, a tylko zapach aptecznych półek. Z uwagi na to jednak, że perfumy te mają dużą liczbę wielbicielek, być może warto się z „Perłami” poznać osobiście. Niewykluczone, że komuś ukażą swoje inne, bardziej fascynujące oblicze niż kamforowe monstrum, które mi się ukazało.
Nuty: paczula, pieprz, róża, mech dębowy, wetyweria, irys, korzeń irysa, drzewo kaszmirowe, nuty pudrowe.